Rowerowa wycieczka na majówkę

Rowerowa wycieczka

Czwarty i ostatni dzień majówki, od dwóch dni marzy nam się rowerowa wycieczka. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów siedzimy podczas długiego weekendu w domu. Trochę jesteśmy uziemieni (tata w pracy na wyjeździe), trochę nam się nie chce, a trochę mamy inne plany, na przykład na spokojnie przygotować się do remontu albo nadrobić zaległości w pracy.

Każdego dnia robimy coś ciekawego, żeby dni różniły się od siebie i zaznaczyły się w jakiś sposób w pamięci – idziemy na tor saneczkowy, zaliczamy długi spacer i szkołę małego kierowcy, została nam tylko rowerowa wycieczka w razie pogody.

Lepszej okazji nie będzie

We wtorek rano wychodzę z psem, a tu lato! Gorączka! No to jedziemy, postanowione! Każdy zabiera się szybko za swoje sprawy, mama – obiad, Córcia – malowanki, Syn uprzytomnił sobie, że jutro przecież znowu szkoła i że sprawdziany, lekcje i w ogóle. No dobra. Nie było czasu wcześniej :/ Robię szybki przegląd zadań domowych Małej. Sprawdzian na koniec roku. Oho! To się trzeba przygotować!

Szukam w Internecie przykładowych testów, nic nie ma ciekawego, znajduję inne, ale tego konkretnego – brak. No nic. Bierzemy co mamy. Zawsze coś. Drukuję. I jak zawsze w ważnych chwilach drukarka ma mnie w nosie i wywala błąd. I błąd. Błąd za błędem. Restartuję ją, uruchamiam ponownie komputer. Nic. Z ciśnieniem bardzo już wybuchowym wylewam co myślę na Młodego, bo to na pewno on znów coś tu namieszał. Jak zwykle. Ze stoickim spokojem, w białych rękawiczkach, trzy razy nadusza magiczne przyciski. I działa.

Wrrrrrrrrrrrrrr.

Wydrukowałam sporo różnych testów.

To teraz obiad. Nie lubię gotować. To jedna z tych bezsensownych czynności, które trzeba wykonywać codziennie. Teraz zmądrzałam i nie robię oddzielnie każdemu obiadu o innej porze dnia i nocy, tylko jeden wspólny, proszę bardzo, jaki pyszny. I za jednym zamachem wszystko zgarniam. Kiedy i to zadanie załatwione, czas zabrać się za rowery. Bo przecież sezon jeszcze nie uruchomiony!

Trzeba je oczyścić, napompować. Drobiazg. Wyjmuję najpierw mój. Usunęłam warstwę brudu, teraz tylko napompuję i gotowe. Pompka. Gdzie jest pompka? Intuicja podpowiada miejsce. Coś jest, ale czy to, do jasnej i ciasnej, działa? Dziwna jakaś, sztywna, a z drugiej strony wylatuje powietrze. Kiedyś były inne. Szukam innej, zdatnej do użytku. Nic innego nie widzę i nie mam pomysłu, gdzie dalej szukać.

Telefon do przyjaciela!

Czyli męża. Jest zagranicą, ale komunikacja przebiega sprawnie.

– Gdzie jest pompka?
– W szafie po lewej.
– taka niebiesko – czarna?
– Tak to ta.
– A ona działa?
– Działa i jest szczelna.
– Ale jak pompuję to z drugiej strony wychodzi powietrze, to tak ma być? (Wstyd mi, bo przecież nie raz w dzieciństwie pompowałam swój rower, a teraz stara baba i o takie rzeczy pytam)
– Tam na końcu jest wkręcony wężyk

Oglądam to urządzenie z każdej strony, nic na końcu nie ma. Jest tylko srebrna zaślepka.

– Ale tu jest tylko srebrna zaślepka… Nie ma żadnego wężyka.
– No to zobacz w szafie jeszcze raz, powinna być tam.
– Nie ma, jest tylko jakaś wielka śruba!
– Daj mi Młodego

Zaraz zacznę warczeć. Przekazuję telefon synowi. Wychodzę z pokoju. Muszę ochłonąć. Ale niecierpliwość i ciekawość każe mi wrócić. Młody z telefonem przy uchu w jednej ręce i pompką, z której wystaje niebieski wężyk, w drugiej.

Ooooo! Więc jednak jest. Z drugiej strony był. Po chwili przejmuję telefon.

– No i jest ten wężyk – mówię
– No jest. Widzisz z synem się mogę dogadać, z a  tobą nie.
– A ja z tobą.

I tak zawsze. Dwa totalnie różne światy. Jeden mówi po arabsku, drugi po chińsku.

– To teraz trzeba odkręcić gwint. Tam są dwa, jest przejściówka na większy wentyl i mniejszy.
– No dobra, dzięki.
– Cześć.

Okej, dam radę. Takie coś to nie nowina. Odkręcam wentyl, dopasowuję gwint pompki. Pompuję. Działa! 🙂 Odkręcam. Kurde, oddddkręęęęcam! No i nie mogę, nie mam siły, co to za gówno pieprzone teraz produkują! Ciśnienie wysokie, w oczach pociemniało. Wokoło dzieci i pies. Wszyscy na kupie na połowie metra kwadratowego. Warknęłam na nich. Czmychnęli.

– Daj. – Syn wkracza do akcji. Odkręca.

Ja już się do niczego nie nadaję. Odkręcił, potem zabrał się za drugie koło. Przykręca, pompuje, odkręca. Razem z całym wentylem, z wielkim sykiem natychmiast ulatuje powietrze.

– To nie tak ma być, odkręciłeś wentyl! Daj! – nie mogę się pohamować.

Młody się poddaje. Patrzy co ja robię. A ja próbuję odkręcić jedno od drugiego, siłuję się i wyrzucam serię słów. Odkręciłam. Przykręcam.

– Nie, to nie tak! Pamiętam jak to było, przecież przykręcałem i odkręcałem to wiem jak to ma być!  Rozumiesz?
– Rozumiem. A ty rozumiesz, że masz to teraz przykręcić!?

Śmiejemy się. Już nic innego nam chyba nie pozostaje. Odpuszczam.

Idę po kolejny rower. Tym razem małej, tu zawsze szybko ucieka powietrze, tata miał już dawno tym się zająć. Nie ma kiedy. Oczyściłam go i wracam po kolejny. Zgubiłam gdzieś szmatkę. Szukam, ale w końcu biorę nową. Trzeba kupić te fajne ściereczki, bo się skończyły.

Taka okazja, balkon pusty, a ostatnio jak sprzątałam, to nie mogłam się dostać w tamto miejsce bo rowery przeszkadzały. Idę do łazienki, nalewam wody do wiadra, biorę mopa. Na ten widok syn zwątpił.

– To jedziemy czy nie?!
– No jedziemy tylko szybciutko tu posprzątam.
– Uuuuoooohhh…. Co za głupi rower! Całe powietrze spadło, tu jest wentyl rąbnięty!
– Tak, tata mówił, że tak będzie. Musi to naprawić.

W końcu balkon czysty. Trzeci rower gotowy. Minęła godzina i 15 minut. Jakiś koszmarek. To teraz kaski. Znów intuicyjnie sięgam w jedno miejsce. Coś tam jest.

– Ten granatowy to czyj?
– To był kiedyś mój, ale jest za mały!

Yhmmm, to po co trzymamy za małe kaski w domu? Mało tu klamotów?

– To jaki miałaś ostatnio?
– Nooo, taki…, taki….
– A ten to czyj?
– Ten jest twój!
– O, jest jeszcze jeden…
– To mój!
– No to Mała, twojego tylko nie mamy, a nie masz tam u siebie w koszu sportowym?
– Nie mam.
– Młody, a u ciebie nie ma?
– Nie ma, sprawdzałem.

Jasny gwint! Nie wyjedziemy w życiu!

– No mała a ten granatowy może sprawdzimy?
– Tak

Dobry. Jest dobry. Co za sukces!

– Młody źle ubierasz, tył na przód.
– Coo???

Przekręcił w drugą stronę.

– Tak???

Roześmialiśmy się wszyscy, bo wyglądał jakby założył na głowę skorupę żółwia. Jednak nie.

Jeszcze pies. Trzeba przymierzyć go do koszyka. Mała trzyma rower, ja wkładam psa do kosza. Stoi na tylnych łapach, a przednimi opiera się na mnie. Ma dziwną minę. Chyba mu się nie za bardzo to podoba. Tak to daleko nie ujedziemy. Próbuję go jakoś inaczej usadowić, w końcu opiera się przednimi łapami o kierownicę. Jadę z nim kawałek po kuchni. Nagle rzuca się do wyskoku. W ostatniej chwili go łapię.

– Pies zostaje. – Decyduję. – Dobrze, wychodzimy. Dwie godziny już minęły!

Dzieci tańczą po przedpokoju.

– Wy – cho – dzi – my!

Patrzą na mnie jakbym mówiła po mandaryńsku.

– No dalej, buty ubieraj!

Tak prosto wyrażona komenda dociera. Po chwili jest gotowa.

– Idź na dół, ja zniosę rowery.

Idzie pierwszy pojazd. Muszę ochłonąć, bo nie wytrzymam za chwilę.

-Dobra, to ja idę! – woła Młody.
– No a rower!? Sama mam wszystko znosić?

Wraca i znosi pozostałe dwa rowery. W końcu stoimy wszyscy w trójkę na dworze. Każdy ma na głowie kask (trzeba było jeszcze drobnej naprawy u Młodego), każdy ma rower, jesteśmy gotowi. Muszę ochłonąć.

Rozglądam się po niebie. Chmurzy się. Prawdę mówiąc z letniego przedpołudnia nie zostało już nic. Jest tylko ciepło. Będzie jak nic burza. Albo deszcz.

– No burza, bo zobaczcie jaka cisza.  – Mała zna się na pogodzie.

– To nic. Najwyżej wrócimy. Miałam plan, żeby jechać nową ścieżką rowerową tam w dół i potem w lewo do rzeki. – Chcę raz jechać inaczej, bo zawsze wybieramy tę samą trasę wzdłuż ulicy.
– Pojedźmy tą drogą, co zawsze. Znamy ją. – Dzieci nie ufają eksperymentom.
– No dobrze. To Młody prowadzisz. Tylko się nie oddalaj, bo jakby zaczęło padać albo była burza to szybko wrócimy. Mała druga, ja na końcu.

Jedziemy. Powoli opadają mi nerwy. Wracam do równowagi. Tyle czasu nam to zajęło! Oddycham, skupiam się na jeździe. Zaczyna kropić.

– Jeszcze trochę, nie wracajmy! – Dzieci też mają dość. Jedziemy dalej.

Dojechaliśmy do lasu. Zaczyna kropić mocniej. Wracamy. Kiedy weszliśmy do domu i ustawiliśmy z powrotem cały rowerowy sprzęt, rozpadało się na dobre. W nagrodę robię karpatkę.

Karpatka

Padało do wieczora, całą noc i na drugi dzień też. Zmyło wszystkie moje nerwy.

Fajnie mieć rodzinkę. Karpatka pyszna 😉

Fot 1. Skeeze, pixabay.com – to nie my, rzecz jasna, ale kto zabroni pomarzyć o takich plenerach?!
Fot. 2. Archiwum własne

mamafit

Hania, nadaktywna mama dwójki, fitnesska, humanistka. Na blogu piszę o zdrowiu, aktywności, rozwoju, relacjach i o tym, jak łapać życie garściami, cieszyć się dziećmi i jednocześnie rozwijać pasje. Tak, można :) Rozgość się :)

Przeczytaj również
Wakacje - jak dla kogo