Sztuka akceptacji
Pewnego lata wybraliśmy się do Chorwacji. Piękne widoki, kamienista śliczna plaża, ciepła, krystalicznie czysta woda o przepięknym morskim kolorze, góry, pogoda, raj. Gdyby nie to, że droga jest tak koszmarnie długa i męcząca, co wywoływało w nas najgorsze instynkty, bylibyśmy tam pewnie co rok.
W tym raju mnóstwo Czechów, Słowaków, Rosjan, Chorwatów, Niemców i Polaków, oczywiście. Na niewielkiej plaży, na której każdy miał spokojną komfortową przestrzeń tylko dla siebie ze swobodnym dostępem do morza, co dnia rozbijaliśmy swój plażowy ekwipunek – matę, coby było miło leżeć, ręczniki, parasol ratujący przed słońcem, zabawki do piasku czy też plażowych kamyczków w jego zastępstwie, siatki do łowienia morskich zwierząt, przybory do pływania, książki, gazety, jedzenie, picie. Słowem – wszystko, co absolutnie niezbędne na 2 – 3 godziny słonecznej laby nad lazurem pełnym atrakcji.
Czeska mama mówi
I w tej sielance nieopodal pewne sąsiedztwo – czeska mama z dwulatkiem, jak na moje oko. Marudne toto, rozwydrzone, ciągle niezadowolone, ciągle naburmuszone, ciągle mu nie pasuje. Siedzi na kocyku i wyje. A mama – może ciasteczko? Może jabłuszko? Może zabawka? Samochodzik? Pić? Nic. Nic nie pomaga. Mały wyje coraz bardziej. Krzywda mu się nie dzieje, to typowy płacz z powodu niezadowolenia. W końcu mama doprowadzona do ostateczności mówi do dziecka stanowczo:
– Od tej to chwily… ignoruje te!
I dziecko się uspokoiło. Jak ręką odjął.
Obserwując sytuację z boku, mieliśmy niezły ubaw. A powiedzonko weszło na stałe do repertuaru naszej komunikacji. Od tej to chwili komunikujemy, że sprawa załatwiona i nie ma co dalej ciągnąć tematu. To coś jak rozbrajająca tarcza, która pozwala z dystansem spojrzeć na to, co się dzieje. Przywołuje miłe wakacyjne wspomnienia, wywołuje uśmiech i mówi, „no w sumie, właściwie, to nie ma o co się spierać.”
Zamiast ciągłej walki
I gdyby tak, pomyślałam sobie, powiedzieć w ten sposób do swoich problemów (zwłaszcza tych drobnych, które wydają się ogromne), które męczą nas, wyją, nie dają spokoju i w żaden sposób nie chcą się udobruchać. Gdyby im tak zaserwować, że od tej to chwili zaczynamy cieszyć się tym, co jest, zamiast przejmować się włażącymi nam ciągle na głowę problemami. Których i tak nie rozwiążemy od razu, teraz. Które wymagają czasu. I akceptacji, że są, jakie są. Nie mówię, żeby je totalnie porzucić beztrosko i udawać, że ich nie ma. Nie znikną, tak jak dziecko nie zniknęło ani matka nie zostawiła go i nie poszła sobie popływać. Albo na loda. Albo cokolwiek. Siedziała obok, zaakceptowała, że dziecko ma taki nastrój jaki ma i spokojnie przeszła nad tym do porządku dziennego. Akceptacja i chwila na oddech.
Akceptacja
Problem włazi mi na głowę. Jęczy, marudzi. Nie wiem już co robić, żeby problem się zmniejszył. Próbuję różnych sposobów. Ale czasami jednym ze sposobów jest po prostu pogodzenie się z tym, że jest. Ok. Jest. Akceptacja. Mam go. W porządku. Z czasem spokój, jaki w nas zamieszka, potrafi znaleźć rozwiązanie. Ale najpierw musi zamieszkać akceptacja. Pogodzenie się z tym, że tak jest. Nabranie oddechu, dystansu po to, żeby móc iść dalej. Już bez szarpania. Ze spokojem. Ze zrozumieniem. Z akceptacją. Czasami to jedyne, co możemy zrobić po to, żeby za chwilę zrobić coś więcej.
Jeśli więc masz coś, co nie daje ci spokoju, sprawia, że masz ochotę walnąć głową w ścianę, powiedz sobie: „W porządku. Jesteś. Ok. Na razie nie wiem, jak mam sobie poradzić. Ale potrzebuję przez chwilę odetchnąć. Potrzebuję trochę przestrzeni. Więc póki co, od tej to chwili, ignoruję cię.”
A potem spróbuj jeszcze raz. Bo nie można się poddawać. A w życiu nie ma lekko. Ale lepiej jest je przechodzić z akceptacją, niż ciągle walczyć z szalejącym wiatrem i próbować płynąć tam, gdzie akurat na ten moment się nie da.