Wakacje w Turcji – jeszcze tam wrócimy
Przed wyjazdem byłam pełna obaw. Turcja to bądź co bądź kraj o odmiennej kulturze i religii, a mając w pamięci nie do końca miłe wspomnienia z Tunezji, spodziewałam się czegoś podobnego – nachalnych sprzedawców, złośliwych kierowców, zniecierpliwionych kucharzy, kelnerów i brudu.
Skusiła nas wizja pobytu w nowym hotelu z opcją Ultra All Inclusive i rzekomo pyszne jedzenie porównywalne do tego z Grecji (a za nim tęsknimy bardzo), bo po zeszłorocznych wyprawach po jedzenie w Chorwacji zachciało nam się trochę lenistwa. Poza tym zjeżdżalnie, baseny od wyboru do koloru. No trudno, przemęczę się – myślałam.
O dziwo, lot rozpoczął się punktualnie i o czasie zakończył. To coś innego niż w Grecji, gdzie nikt nie mierzy czasu, brak jakichkolwiek harmonogramów, a sjesta rzecz święta. Turcy to bardzo pracowity naród. Pracują głównie mężczyźni, którzy jako najważniejszy punkt honoru obierają dbanie o żonę i rodzinę. Ciężką pracę rekompensują sobie gadżetami. Kto nie ma najlepszego smartfona, ten eszek, czyli osioł. Tureckie żony zaś dbają o dzieci i męża, umilając sobie dni serialami w najnowszym modelu telewizora.
Lubią Polaków, mogą sobie z nami pogadać jak brat z bratem, przyjaciel z przyjacielem. Wtedy ceny spadają, jeszcze dostaniesz jakiś prezent za miły uśmiech i wspólne zdjęcie. Zagadują zwykle po rosyjsku, bo Rosjan z kieszeniami pełnymi dolarów jest w Turcji multum. Ale kiedy dowiadują się, że jesteś z Polski od razu ze szczerego serca i charakterystyczną dla siebie otwartością wołają „Jak się masz, dzień dobry, kocham cię” 🙂
Obowiązującą w Turcji walutą jest lira o wartości około 1,4 zł. Jeśli nie masz lir, możesz równie dobrze zapłacić w dolarach lub euro. Na ogół istniejący przelicznik to 1:1, za kilo bananów (są mniejsze od nam znanych i bardziej delikatne w smaku) zapłacisz więc 5 lir albo 5 dolarów, warto więc być uważnym.
Uważać też trzeba na pasach, bo Turcy nie przestrzegają przepisów. Przejeżdżanie na czerwonym jest dla nich całkiem naturalne. Będą trąbić, a ty zmykaj ile sił w nogach.
Na plaży czy basenie nie zdarzyło nam się kurczowo pilnować naszych rzeczy. Wszyscy swobodnie zostawiali podręczne torebki i zażywali kąpieli. Nie wiem czy jest to regułą i nie świadczy tylko o obyczajach w Turcji, ale i o wielonarodowych turystach, jednak było to dla nas miłym zaskoczeniem.
Rozkosze podniebienia
Jedzenie – bajeczne! Sałaty, kapusty, pomidory, ogórki i inne warzywa przygotowane w przeróżnych konfiguracjach – na surowo, na kwaśno, na ostro, gotowane, a do tego bogactwo przypraw do wyboru, rozmaitych sosów, ryże, makarony. Ryby od pstrąga poprzez makrele po wielkie potwory morskie o nieznanych nazwach. Mięsa – głównie baranina i drób, wieprzowiny nie uświadczysz. Wędliny nie specjalne, sery oryginalne. Chleb, jaki chcesz, aczkolwiek typowego razowca raczej się tam nie jada. Desery niebezpiecznie przepyszne, kolorowe, na każdym posiłku inne, zmysłowa rozkosz po prostu. Kelner nalewa wino, wodę, przynosi kolę, fantę. Herbata, kawa i napoje chłodzące zawsze do dyspozycji. Oryginalna herbata turecka intensywna, smaczna. Kawa jaką poznaliśmy to już dobrze nam znana nescafe w różnych wersjach z automatu.
Lokalne przysmaki
Na uwagę zasługują lody kozie oraz chałwa przypominająca watę cukrową. Typową chałwę prasowaną Turcy jedzą na stypie, ale na szczęście dla nas była szeroko dostępna w cenie około 5 euro, do negocjacji oczywiście. Z kolejnych pyszności wymienić należy herbatę z granatów i jabłek. Dużą 500 g paczkę granatowej herbaty kupicie już, w zależności od sklepu i uśmiechu, za około 10 lir, choć w dużych marketach na trasach turystycznych oferowano mniejsze za 12 euro. Lody kozie zawierają dodatkowo gumę arabską, dzięki czemu są dużo bardziej gęste, nakładane specjalną łopatką i specjalną techniką, która ma wprawić w osłupienie, rozbawienie i przyciągnąć kolejnych amatorów, którzy zaczarowani wariacjami lodziarzy zapłacą za gałkę nawet 6 dolarów, co jest oczywiście grubą przesadą. Mają też różnego rodzaju galaretki, które są narodowym tureckim smakołykiem, nas jednak nie zachwyciły.
Sweter i kurtka zupełnie nie są potrzebne
Klimat w Turcji cudowny, choć dla tubylców najlepszą porą jest sierpień z temperaturą 40 – 45 stopni, nam zupełnie wystarczyło 30 – 36 w dzień i 25 w nocy. Raz pokropiło, dzięki czemu kąpiel w basenie, który nagle opustoszał, była jeszcze przyjemniejsza.
Jak zaopatrzyć apteczkę do Turcji?
Leki powszechnie dostępne i tańsze niż w Polsce. Wystarczy zapisać uniwersalną nazwę, w każdej aptece bez kłopotu dostaniecie odpowiednik. Do nifuroksazydu na biegunkę, której niestety nie udało nam się uniknąć, dodatkowo polecają ornidazol, czyli antybiotyk na lamblie itp. paskudztwa, który u nas jest niedostępny. Dopiero po tym faktycznie była poprawa, sam nifuroksazyd nie wystarczył, choć nie u wszystkich. Warto jednak zabrać plasterki (10 – 12 lir) i zapas olejków do opalania z wysokim filtrem, bo za te zapłacimy na miejscu 20 Euro, a godzina bez ochronnej warstwy grozi poparzeniem słonecznym, więc zupełnie nie warto ryzykować.
A co na plaży?
Plaże to niestety nie jest mocna strona Turcji. Na ogół prywatne, z leżakami należącymi do danego hotelu, kamieniste, brudne. Za to woda w morzu ciepła i dość czysta, choć w ostatnich dniach dotarł do nas jakiś chłodny prąd, zabierając kamienie i zostawiając trochę ciemnego żwiru, więc zamiast siedzieć w wodzie godzinami, budowaliśmy żwirowo – kamienne zamki i zatoczki.
Kto nie widział Pamukkale, ten nie widział Turcji wcale
Pamukkale to był punkt, którego nie mogło zabraknąć podczas tych wakacji. Znane jako przepiękne błękitne jeziorka w białej skale, przeżywają nadmiar ruchu turystycznego. Unesco, chcąc je ochronić, planuje regulować ilość turystów, pewnie w niedługim czasie będzie trzeba rezerwować bilety przed czasem, jak w naszej Jaskini Niedźwiedziej. Pamukkale to wapienna skała, na której co roku osadza się 1 mm nowej warstwy. Chcąc wejść na skałę i wykąpać się w wapiennych basenikach, trzeba zdjąć buty. Z wózkiem nie ma szans. Są miejsca dość śliskie, wąskie przejścia nad przepaścią. Trzeba uważać na dzieci i każdy krok, jednak warto zejść na sam dół by nacieszyć oko tym niezwykłym, kosmicznych widokiem.
Przy okazji wycieczki do Pamukkale, zobaczycie ruiny amfiteatru i dawnego miasta Hierapolis. Trzeba się przygotować na mały spacer w upale po lekkich wzniesieniach – porządne sandały, nakrycie głowy, okulary przeciwsłoneczne i butla wody to ekwipunek absolutnie niezbędny. Nie jest potrzebny ręcznik. Suche i ciepłe powietrze samo nas osuszy. Kto marzy o tym, aby odmłodzić się o 10 lat, niech zażyje kąpieli w Basenie Kleopatry. Tu przydadzą się klapki ze względu na ostre kamienie na dnie. Cała wycieczka dla 4-osobowej rodziny to koszt około 250 euro.
Rajska wyspa i pokazy delfinów
Jakieś 20 km od Alanii znajdziecie raj na ziemi – baseny do snurkowania z kolorowymi rybkami, ruiny zatopionego miasta, porywającą rzekę, zjeżdżalnie, a wszystko w przesłonej morskiej wodzie i z widokiem na morze. O godz. 10.00 i 15.00 odbywają się 45 minutowe pokazy delfinów i morświnów – warto. Całość kosztuje 50 euro za dziecko i 60 euro za osobę dorosłą. W bilecie jest wypożyczenie maski z rurką (rurka jest nowa i możecie ją zabrać do domu) oraz obiad – frytki, mięcho, surówka, napój. Dodatkowo zapłacicie za zdjęcie z delfinami i pływanie w basenie (chyba około 100 dolarów).
W sumie spędziliśmy w Turcji 10 dni i każdy znalazł w nim coś dla siebie – dzieciaki zjeżdżalnie, baseny i frytki, my chwilę oddechu. Na pewno wrócimy, żeby zobaczyć i poznać więcej tego wielkiego, ciekawego i całkiem przyjaznego kraju.
Fot. Pamukkale, archiwum własne