Chemia życia i śmierci – recenzja filmu Bartosza Prokopowicza

Chemia, ta co zabija i co budzi do życia. Ta na raka i ta na życie. Ta co leczy. Ta, która sprawia, że świat wiruje 3 metry nad ziemią, że zaczynamy wierzyć, że jesteśmy niezniszczalni, że nam się uda, że jednak, przecież, no jasne, wszystko może być takie proste!
Ale czasami nie jest
Wiedziałam, że będzie mocny, wiedziałam że mnie poruszy, jakikolwiek nie byłby obraz, treść jest taka: rak nas zjadł. Dał nam życie, a potem odebrał. I zastanawiam się, jak lepiej. Żyć życiem długim, byle jakim, gdzie główny sens wyznacza wypłata, galeria handlowa i piwo w pubie, czy intensywnie, szybko, prawdziwie. Wiedzieć co to miłość i nienawiść, radość i smutek, ból, tęsknota, cierpienie?
Nie ma lepiej
Jak prawdziwie żyje dziecko, które spędza najlepsze lata dzieciństwa na szpitalnym wyrku? Jak intensywnie żyje matka, której nieuleczalnie chore dziecko mówi, choć nie mówi „Jestem jaki jestem. Jestem twoim dzieckiem. Jestem twoim uzależnieniem do końca moich i twoich dni, i jeszcze dłużej”. Jak szybko żyje ojciec, który ma wyżywić rodzinę, ale choroba odbiera mu siły? Jak radośnie żyje matka, która wie, że „nie powinna być martwa”.
„Chemia”
„Chemia” Bartosza Prokopowicza pokazuje świat we wszystkich jego barwach od szarego, zadymionego beznadziejnością, pustką, nicością, poprzez różowy, jasno żółty, krystalicznie błękitny czas przebudzenia do prawdziwego życia, czarno – czerwony kolor raka, po pastelową harmonię i biel, po której chyba nic już nie ma, oprócz żalu. Film o miłości, o dojrzewaniu, o życiu na skraju, życiu przed życiem, życiu w ogóle. O tym, że tak trudno żyć bez głębszego sensu. I tak trudno bez nadziei.
W każdym z nas żyje sobie mały robalek, który wie lepiej jak żyć/ jak nie żyć. Gdyby go uciszyć, zobaczylibyśmy przed sobą dużo więcej możliwości. Może więcej siły. Więcej nadziei. Więcej mocy, żeby żyć tak, jak chcemy. Według własnego scenariusza. Tego najlepszego, wymarzonego, wspaniałego. Choćby rok, ale tak naprawdę i do końca. Bo przecież nikt nie powiedział, że mamy czas do setki. Ani do siedemdziesiątki. Ani do jutra nawet. Jak chciałbyś przeżyć swój ostatni rok?
Wracając do filmu i głównych bohaterów. Lena – młoda, piękna, pewnie wykształcona, pewnie niezależna, pewnie w miarę „ustawiona”. Na pewno niezbyt szczęśliwa. Żyje z rakiem, jak ze śmiertelnym wrogiem, z którym nic nie robi. Z którego nic sobie nie robi. Boi się? A jednak chce żyć. Chce ŻYĆ pełnią. Z rakiem czy bez niego, chociaż chwilę, parę miesięcy – czuć, cieszyć się, tańczyć, śpiewać, dzielić z kimś kawałek siebie. Benek – na pierwszy rzut oka nic mu nie brakuje. Na drugi – wiele. Nie chce wypełniać pustki. Żyje przeszłością, karmiąc się żalami do niespełnionych pragnień z dzieciństwa. Spotykają się, oboje pokiereszowani po swojemu. Zachłyśnięci sobą, zaczynają żyć od nowa. Krótkie, spóźnione życie.
„Matka nie powinna być martwa” powie lekarka, kiedy okazuje się, że Lena jest w ciąży. To prawda. Ani matka, ani ojciec. Ani dziecko.
A jednak rak zabija co roku niejedną matkę, ojca i dziecko. Tam, gdzie nic już się nie da zrobić, stajemy bezradni. Ale tam, gdzie możemy, ale nie robimy, bo nam się nie chce, bo nas to nie dotyczy, bo wszyscy inni, tylko nie my, bo po co, bo długie kolejki, bo nie mam czasu…. Tam patrzy nam w oczy wielka głupota i mówi „Czyżby?”
Fot. Unsplash, Pixabay.com